Ponieważ kilka osób poprosiło mnie o udostępnienie fragmentów tekstu, zamieszczam je w tym miejscu.
Uwaga na spojlery!
.
.
.
.
Tu są spojlery 😉
.
.
Fragment 1
Po mozolnej wspinaczce wędrowcy wgramolili się wreszcie na wzgórze. Na niewielkim wypłaszczeniu stała prosta masywna wieża, która górowała nad panoramą miasta Brunei. Składające się na nią kamienie uformowano w trochę nierówny walec, który piął się do góry, a zwieńczony nierówną blanką wierzchołek ginął gdzieś w chmurach. Renne zagwizdał z podziwem.
– Mają rozmach, skurczybyki, ona jest ogromna!
– Ciekawe ile ludzi zginęło, próbując wtaszczyć tu te wszystkie kamienie.
– Przecież to wieża czarodziejów. Nikt jej nie budował, po prostu wyrosła z ziemi…
– A nie spadła z nieba? Chodź, poszukamy lepiej jakichś drzwi.
Obeszli walec dokoła i znaleźli ciężkie, dębowe wrota osadzone w grubym murze.
– Ani dzwonka, ani kołatki… Może zawołać?
– Wołaj – zachęcił Meredith.
– Halo! Jest tam kto? – Renne załomotał w drzwi. – Czarodzieju otwórz, przybywamy po poradę!
Zza drzwi dobiegł odgłos kroków i jakiegoś… skrobania. Zupełnie jakby coś ocierało się o ścianę. Czekali, ale nic się nie stało.
– Może jest otwarte? – Meredith sięgnął do klamki, ale chłopak złapał go za rękę.
– Zwariowałeś!? To wieża czarodzieja. Może jej strzec jakaś klątwa albo demon.
– Demon?
– Taki, który cię spopieli, gdy tylko otworzysz drzwi. Albo taki, który cię wciągnie do środka i zachędoży na śmierć.
– Są takie? – zapytał rycerz z powątpiewaniem.
– Są. Gdzieś o tym czytałem.
– Raz kozie śmierć.
Złapał za klamkę i otworzył drzwi zamaszystym ruchem.
W półmroku faktycznie ukazał się jakiś kształt. Podłużna, rogata głowa z brodą.
– Mówiłem, demon! – zawołał Renne i schował się za rycerza.
Kształt poruszył się i zaatakował. Kopyta zastukały o kamienie, gdy skoczył do przodu i bykiem uderzył w Mereditha. Rycerz wpadł na Rennego i obaj zwalili się na plecy. Przez drzwi wymaszerował zadowolony z siebie kozioł i zabeczał bezczelnie. Za nim podążały dwie kozy, świnia i parę kur.
– Renne, na pewno dobrze zapisałeś adres tego czarodzieja?
– Tak mi się wydaje.
Trzoda rozbiegła się po okolicy i zaczęła skubać trawę.
– Bo mi to wygląda na siedzibę jakiegoś pastucha.
Wstali, otrzepali się i rozmasowali obite o kamienie plecy. Potem weszli do obszernej sieni.
– Strasznie tu ciemno, cholera! Patrz pod nogi, chłopcze. Podłoże jest raczej…
– Grząskie?
– Gówniane.
Gdy dotarli do schodów, obaj poświęcili chwilę, by wytrzeć buty o kamienne stopnie. Potem weszli do góry.
Na piętrze standard lokalu znacznie się poprawił. Podłogę zaścielał gruby dywan, a przez okienko wpadało trochę światła. Znajdowało się tu też dwoje drzwi. Meredith już miał złapać za klamkę lewych, gdy te prawe otwarły się z trzaskiem. Wyskoczył przez nie mężczyzna z krótko przystrzyżoną brodą i zamknął je za sobą.
– Padnij! – zawołał i rzucił się na podłogę, zakrywając rękami głowę.
Meredith zareagował instynktownie i także rzucił się na gruby dywan. Renne nie zdążył. Rozległ się huk, a drzwi wyleciały z zawiasów i uderzyły w chłopaka, przygniatając go do ściany. Eksplozja wstrząsnęła wieżą i sprawiła, że korytarz wypełnił się gryzącym dymem.
– Zbyt dużo trotylu. Wiedziałem, że dwie uncje to zbyt dużo – oświadczył mężczyzna z brodą, wstając z ziemi. – Ale witam w moich progach. Jestem Rowen Firefart. Mag, rezydent wieży w hrabstwie Brennen. W czym mogę pomóc? – zapytał, wyciągając rękę na powitanie.
Meredith zlustrował maga wzrokiem. Czarodziej miał na sobie luźne kapcie, kalesony i gumowy fartuch.
– Jestem Meredith, rycerz z wolnego miasta Brago. Nie jesteś, magu, dziś na służbie? – zapytał, zerkając na nietypowy strój czarodzieja.
– Nie spodziewałem się gości, przyznaję. Ale zapraszam do mojego gabinetu… Nie, gabinet właśnie eksplodował. Zapraszam do biblioteki.
Osmalone drzwi się poruszyły i wygramolił się spod nich oszołomiony Renne z odciśniętą na policzku klamką.
Fragment 2
Poranna mgła opadła, odsłaniając ciągnącą się aż po horyzont potężną kolumnę okrętów. Białych żagli było tak dużo, że nikt nie próbował ich liczyć. Statki majestatycznie przesuwały się do przodu, zbliżając się do lądu. Trzy, może cztery mile od brzegu zwolniły i na zrefowanym ożaglowaniu zaczęły manewrować, ustawiając się w swojego rodzaju tyralierę. Ich liczba wprawiła w osłupienie żołnierzy zgromadzonych w pośpiesznie zbudowanych okopach na plażach Norwandii. Nawet najmężniejsi z wojaków nerwowo zacisnęli dłonie na drzewcach pik i rękojeściach mieczy. Okręty liniowe imperatora Aurelio ad Guerry musiały skrywać w swoich trzewiach niezliczoną armię.
Ukryte w głębi zatoki połączone floty Doncastle i Brennen wypłynęły im naprzeciw, formując podwójną linię długą na milę. Doncastle i Brennen razem dysponowały podobną liczbą jednostek co imperator Theilonu, jednak statki ze Zjednoczonych Królestw prezentowały się przy wrogiej armadzie nad wyraz nędznie. Większą część stanowiły dwu- i trzymasztowe fluity oraz karawele. Oprócz tego we flocie służyło też trochę galeonów, większych statków o dwóch pokładach, jednak nawet te potężne morskie potwory wyglądały marnie przy jednostkach jakimi dysponował Aurelio ad Guerra. Jego okręty miały po cztery maszty i rzadko mniej niż trzy pokłady.
…
…
…
Admirał z pokładu nawigacyjnego Wiktorii przez lunetę przyglądał się wrogim jednostkom. U jego boku stał bosman.
…
…
…
– Zbliżamy się zbyt szybko. Zmniejszyć prędkość do pięciu węzłów.
– Prędkość pięć węzłów! – wykrzyczał gromkim głosem bosman rozkaz dowódcy.
Znajdujący się na bocianim gnieździe flagowy za pomocą odpowiednich chorągiewek przekazał rozkaz dalej i po chwili również na sąsiednich okrętach można było dostrzec refujących w pośpiechu żagle marynarzy.
Flota zwolniła, jednak wrogie okręty wciąż mknęły do przodu na pełnych żaglach.
– Kiedy znajdą się w zasięgu katapult?
– Przy tej prędkości za jakieś dziesięć minut, sir – ocenił bosman.
– Wydać rozkaz do rozproszenia. Przygotować pociski zapalające.
– Ładować katapulty dziobowe! Okręty, formacja ławica! – zaryczał bosman, a flagowy przekazał instrukcje innym statkom.
Galeony pozostały na czele i płynęły w równej linii. Zwiększyły jedynie odległości między sobą tak, by nie stać się zbyt łatwym celem dla ewentualnych wrogich pocisków. Lżejsze okręty zwolniły i rozciągnęły swój szyk nie tylko na boki, ale również do tyłu.
– Niech galeony oddadzą pierwszą salwę z katapult dziobowych.
– Ładować katapulty! – zakrzyknął ochoczo bosman.
Marynarze już wcześniej załadowali gliniane naczynia ze środkiem zapalającym do łyżek katapult. Teraz podpalili wystające z nich szmaty i czekali na sygnał.
– Ognia.
– Ognia!
Zwolniono katapulty dziobowe Wiktorii. Dwa potężne łuki ze świstem przecięły powietrze i wyrzuciły pociski w stronę statków imperatora.
Fragment 3
Zdjął buty i zanurzył się po kolana w wodzie. Była zimna,
a prąd silny, ale nie na tyle, by dobremu pływakowi uniemożliwić przeprawę.
– Pamiętaj, płyń spokojnie, szamocąc się, możesz zwabić
piranie… Ale też niezbyt wolno, żeby nie zdążyły cię wypatrzyć
kajmany.
– Kajmany?
– To takie gady z rodziny zębatych skurwieli.
– Coś jeszcze tu pływa?
– Boa dusiciele i anakondy, ale nimi się nie przejmuj.
– Nie są groźne?
– Jeżeli taki cię wypatrzy, będziesz bez szans. I tak nie zdołasz
nic na to poradzić, więc nie ma sensu się przejmować.
– Logiczne.
– Aha, i powinieneś założyć jednak te buty. Jeżeli jakimś cudem uda ci się przepłynąć, po drugiej stronie mogą cię ochronić
przed jadowitymi wężami i pająkami.
– Założę je, tylko skończ już mnie ostrzegać, bo się rozmyślę.
– Dobrze, tylko pamiętaj, kieruj się cały czas prosto i nawet
nie wchodź do ich wioski, jeżeli nie będziesz musiał. Pamiętaj, że
masz tylko sprawdzić, czy Skiper tam jest.
– Kim właściwie są ci „oni” z wioski?
– Miałam już cię nie ostrzegać. Powodzenia.
Meredith zanurzył się w wodzie i zaczął płynąć żabką. Czujnie rozglądał się na boki i chociaż miał ochotę opuścić tę rzekę
jak najszybciej, pilnował się, by nie przyśpieszać. „Już wolę te
jadowite węże po drugiej stronie. Tam przynajmniej mam jakieś
szanse, a tu nawet nie zauważę, jak coś mnie capnie”, pomyślał.
Żołądek podszedł mu do gardła, gdy jakiś kształt otarł się o jego
biodro, ale płynął dalej. „Gdybym stwórca chciał, żebym pływał,
wyposażyłby mnie w płetwy!”, skonstatował.
Systematycznie przesuwał się do przodu, cały czas uważając
na spływające rzeką pnie i gałęzie. Był już w połowie, gdy usłyszał pełen paniki głos Elenny.
– Krokodyl!
– Spokojnie, to tylko kłoda – odkrzyknął, siląc się na spokój.
– To krokodyl, płyń do brzegu!
Postanowił nie sprawdzać. Zamłócił wściekle rękami i zaczął
płynąć energicznym kraulem.
– Szybciej!
Krzyki wcale nie pomagały. Obrócił się przez ramię i zobaczył, że kłoda ma wyłupiaste oczy. Zebrał się w sobie i przyśpieszył. Gdy znów zerknął za siebie, okazało się, że kłoda ma też
zęby. Odległość do brzegu zmniejszała się w szybkim tempie, ale
krokodyl zbliżał się jeszcze szybciej. Do lądu zostało już tylko
parę metrów. Napompowany adrenaliną przyśpieszył jeszcze, aż
w końcu poczuł pod stopami dno, ale potwora miał już praktycznie na karku. Wyciągnął oburącz miecz i ciął na oślep z półobrotu. Rozwarta paszcza krokodyla uzbrojona w szereg haczykowatych zębów zatrzasnęła się na klindze. Meredith naparł
do przodu i ostrze wynurzyło się z łba między ślepiami bestii.
Zdziwiony krokodyl otworzył paszczę, wyrządzając tym sobie
jeszcze większe szkody. Rycerz nie czekał na rozwój sytuacji.
Wyrwał broń i wyskoczył na brzeg. Krokodyl zwijał się przez
chwilę w agonii, pompując do wody krew. Po chwili znieruchomiał i porwał go prąd.
Nie wiadomo skąd pojawiły się małe rybki. Ławica piranii wpłynęła do otwartej paszczy i zaczęła pożerać
go od środka.
Gdy się już trochę uspokoił i wyrównał oddech, pokazał
Elennie wyciągnięty kciuk na znak, że nic mu nie jest. Po chwili
namysłu zmienił konfigurację na wyciągnięty środkowy palec,
by pokazać, że ma już tej misji serdecznie dosyć. Dziewczyna
wskazała mu kierunek i ponagliła ruchem ręki. Schował więc
miecz i zaczął się skradać przez dżunglę.
Fragment 4
Meredith patrzył na wspartą na jego ramieniu złodziejkę, na jej rozrzucone po poduszce czarne włosy i pocałował ją w czoło. Leżeli przytuleni tak ciasno, jak wymagało tego wąskie łóżko, i dyszeli oboje.
– Jejku, to było niesamowite. Gdybym podczas naszego pierwszego spotkania wiedziała, że masz taki talent i zapał, w życiu bym cię wtedy tak szybko nie wypuściła.
– Nie wypuściłaś mnie. Czmychnęłaś ukradkiem, zabierając przy okazji większą część mojego dobytku.
– To była większa część? Zresztą długo będziesz mi to wypominał? Zaczyna mnie to nudzić…
– To był ostatni raz. Słowo. No może przedostatni.
– To dobrze, bo teraz twoja kolej, żeby powiedzieć mi coś miłego.
– Mówiłaś, że nie jesteś próżna…
– Jestem bardzo próżna. No, dalej – zachęciła go.
– Jesteś piękna jak samotna gwiazda na nocnym niebie.
– Żałosny komplement. Oklepany jak koński zad i czerstwy jak stary suchar.
– Przepraszam…
– Nie przepraszaj, mów dalej – ponagliła złodziejka i mocniej się do niego przytuliła.
– Twoja skóra jest delikatna jak płatek róży, a twój umysł ostry jak jej kolce.
– Przesłodkie… Zaraz się porzygam – skwitowała Lanni z uśmiechem, ale pod kołdrą przytuliła go jeszcze mocniej.
– Naprawdę żałuję, że kiedy się rozstaliśmy, nie wskoczyłem na koński grzbiet i nie przyjechałem tu najkrótszą drogą, ile sił w końskich nogach.
– No! W końcu powiedziałeś coś prawdziwego! – ucieszyła się Lanni i pocałowała go w policzek. Potem wyślizgnęła się spod kołdry, usiadła nago przed toaletką z ogromnym lustrem i zaczęła rozczesywać swoje skołtunione włosy.
Meredith obserwował ją przez chwilę, a potem rozejrzał się po jej królestwie. Znajdowali się w przeciętnej miejskiej gospodzie, niezbyt luksusowej jak na Catalanę, ale chyba najlepszej w portowej dzielnicy. Nieprzesadnie duży pokoik nie był też ciasną klitką. Umeblowany został raczej skromnie poza kilkoma wyjątkami, takimi jak antyczna toaletka z absurdalnie wielkim lustrem, sporych rozmiarów regał wypchany książkami czy ogromna, zabytkowa szafa na ubrania. Na ścianach wisiało kilka obrazów, które Meredith, jako zupełny laik, ocenił na warte fortunę skradzione dzieła sztuki.
Pomieszczenie było schludne i wysprzątane, dlatego niedbale ciśnięty na podłogę podróżny płaszcz, skórzany kubrak i ubłocone buty Mereditha mocno rzucały się w oczy. Podobnie jak ściągane w pośpiechu i porzucone obok pantofelki Lanni i jej sukienka.